Jannah Theme License is not validated, Go to the theme options page to validate the license, You need a single license for each domain name.
UFC

„Wolę się bić niż gadać” – czyli sześć wniosków z UFC FN 120

Podsumowanie UFC Fight Night 120 – Pettis vs. Poirier, która odbyła się w Norfolk – czyli pięć najważniejszych wniosków z gali.

Podczas gali UFC Fight Night 120 w Norfolk nie brakowało niczego – nie tylko efektownych skończeń i spektakularnych wymian, ale też momentów bez mała komicznych oraz odrobiny nudy.

UFC Fight Night 120 – wyniki i relacja

Poirier i Pettis w krwawej, staroszkolnej jatce

Joe Stevenson – ten oto człowiek stawał mi przed oczami wielokrotnie podczas walki wieczoru, w której Dustin Poirier i Anthony Pettis zamienili oktagon na krwawą łaźnię. Właśnie bowiem zdjęcia wspomnianego Joego Stevensona (autorstwa ESPN.com) z walki z BJ-em Pennem zapisały się w na stałe w historii MMA, lepiej niźli tysiąc słów oddając, czym jest ten sport.


fot. Peter Casey-USA TODAY Sports

Prawdziwa wojna charakterów zakrapiana hektolitrami krwi i sprawdzianem odporności na ból.

Obaj zawodnicy zaprezentowali niesamowite serce do walki, ale to Pettis – terroryzowany zapaśniczo, przeokrutnie porozcinany i zalany krwią, która wdzierała mu się do oczu, uszu, gardła, z połamanym prawdopodobnie nosem, znajdując się w jakże niekomfortowym, najdelikatniej rzecz ujmując, położeniu – bo przecież wiemy, że Showtime uwielbia hasać na nogach, wdając się w techniczną i często finezyjną szermierkę na pięści i kopnięcia, podczas gdy Poirier przeniósł go do klaustrofobicznego świata bólu i udręki – otóż, tenże były mistrz w pewnej chwili nie zdzierżył. Miał dość.

https://twitter.com/Jonnyboy_6969/status/929591074171031552

Gdyby w tamtej ostatniej akcji zdołał przetoczyć rywala, być może walczyłby dalej – ale oddał dosiad. Koniec nadziei. Luizjańczyk zaciągnął go do świata, którego mimo wszystko Pettis nigdy tak dobrze nie poznał, bo nawet w starciu z Rafaelem dos Anjosem nie został tak zmaltretowany.

Wyniki UFC FN 120: Dustin Poirier rozbija Anthony’ego Pettisa w krwawej łaźni – video

Lubię Dustina Poiriera. To choleryk o wielkim sercu. Właśnie w dużej mierze z powodu wątpliwej jakości kontroli nad emocjami Diament przegrał kilka walk w karierze, dając się rzeczonym emocjom ponieść wysoko, wysoko w przestworza, aż słońce spaliło mu Ikaryjskie skrzydła. Z drugiej natomiast strony, dzięki temu właśnie ogląda się go zawsze z przyjemnością. Nawet bowiem jeśli nie wymienia się akurat z rywalem szalonymi ciosami w półdystansie, zamiast tego zaprzęgając do działania zapasy – i tak wiadomo, że będzie jatka.

Dustin Poirier: „To była raczej kwestia złamanego człowieka – a nie złamanego żebra”

28-latek – aż się wierzyć nie chce, swoją drogą, że jest tak młody, biorąc pod uwagę, jak długo już wojuje – nie ukrywa od dawna, że kocha walkę, ale też walczy wyłącznie dla pieniędzy. A tych potrzebuje na najlepszy z możliwych celów, czyli zapewnienie dobrej przyszłości swojej córce, której narodziny mocno zmieniły jego życie. I jak mało kto zasługuje na grube dolary od amerykańskiego giganta – zawsze bowiem stawia na szali wszystko, co posiada. Nie odrzuca walk, zawsze robi wagę. Zabawia, malując oktagon krwią rywali – i swoją.

Tak, tak, wiem – dzisiaj robi się w MMA pieniądze inaczej, ale raz na jakiś czas możemy chyba zapomnieć o pstrokatej – z mocnym zabarwieniem koloru rudego – rzeczywistości mieszanych sportów walki. Prawda?

Owszem, przerwanie walki wieczoru w drugiej rundzie, aby lekarz sprawdził obrażenia Pattisa, było wyjątkowo niefortunne, bo Antoni miał akurat zapięty trójkąt – ale z drugiej strony wydaje się, że i tak nic by z tego nie wyszło, bo tenże trójkąt zapinał wcześniej i później jeszcze kilka razy – bez powodzenia.

Zawodnicy UFC reagują na krwawą łaźnię w walce Poiriera z Pettisem

Podoba mi się też zdrowe podejście do otoczki marketingowo-promocyjnej w wykonaniu Poiriera, który nie bawi się w pstrokaty i często żenujący trashtalk, ale jednocześnie mówi jasno, czego chce – bo na to zapracował, bijąc się dla ZUFFY już 21 razy i dając wiele niezapomnianych – głównie zwycięskich – walk.

Niech mu się wiedzie!




Pojedynki emerytalne Diego Sancheza, Joego Lauzona i Matta Browna?

Nie jestem wielkim zwolennikiem teorii, jakoby należało za wszelką cenę chronić zawodników przed nimi samymi, jak to swego czasu miał uczynić Dana White, nie pozwalając Chuckowi Liddellowi na kontynuowanie kariery, a zamiast tego strugając mu ciepłą posadę w szeregach UFC.

Każdy jest kowalem własnego losu i o ile właściciel organizacji ma pełne prawo odmawiać walk temu czy tamtemu z jednego lub drugiego powodu, to już do zachcianek fanów i dziennikarzy, chętnie wysyłających wymienioną w tytule nagłówka trójkę na emeryturę podchodzę z dużym dystansem. Tj. oczywiście nikt nie broni komentować, ale…

Ale przykład Matta Browna, który akurat pokazał się w Norfol z bardzo dobrej strony, przełamując czarną serię trzech porażek i efektownie ubijając Diego Sancheza, dobrze obrazuje, że nasze „Niechże idzie na emeryturę!” często wynikają z nieznajomości realiów. Nieśmiertelny bowiem stawia sprawę jasno – może i zawiesiłby już rękawice na kołku, ale najzwyczajniej w świecie nie ma pojęcia, co będzie na sportowej emeryturze robił, jak będzie zarabiał na chleb.

Ot, jeden z tych, którzy po prostu nie przygotowali się do niej jak należy, nie zapewnili sobie miękkiego lądowania. Walka to prawdopodobnie jedyne, co w życiu potrafi. Mielibyśmy teraz odbierać mu to – a co za tym idzie: pieniądze, jakie czerpie z tej profesji, które przecież w dużej zapewne mierze przeznacza choćby na utrzymanie rodziny – bo naszym zdaniem „już się nie nadaje”, bo „szkoda jego zdrowia”?

https://twitter.com/streetfitebanch/status/929642692677685248

Owszem, uważam, że Joe Lauzon i Diego Sanchez nic już nie zwojują, a i matchmakerzy UFC będą musieli wysilić się nie lada, aby znaleźć dla nich rywali, którzy nie odetną ich od zmysłów w pierwszej rundzie walki, ale… Ich życie. MMA wymaga specyficznej mentalności i trudno mimo wszystko dziwić się, że wielu zawodnikom bliżej do powiedzenia, że „kto nie ryzykuje, ten nie je” niż do „przezorny zawsze ubezpieczony”. To pierwsze zawsze zresztą było motorem rozwoju, ale to już temat na osobną dyskusję…

Raphael Assuncao – najbardziej niedoceniany zawodnik UFC

Niewielu pamięta dziś, że bijący się w kategorii koguciej Raphael Assuncao w swoim sportowym CV posiada zwycięstwa nad takimi zawodnikami jak… Jorge Masvidal czy Joe Lauzon, którego lata temu wręcz upokorzył.

W sobotę 35-latek dopisał do swojego rekordu trzecie z rzędu zwycięstwo i – uwaga – dziesiąte w ostatnich jedenastu występach w oktagonie. Tej jedynej porażki doznał w starciu z aktualnym mistrzem i bezsprzecznie numerem jeden na świecie, TJ-em Dillashawem.

Wyniki UFC FN 120: Raphael Assuncao ubija Matthewa Lopeza i pokazuje wielką klasę – video

Brazylijczyk nie jest oczywiście wirtuozem technicznym, ale jest piekielnie wszechstronny, w każdej płaszczyźnie potrafiąc stawić ogromny opór i napsuć krwi nawet „specjalistom”. Rzecz jednak w tym, że nie dość, że w latach 2014-2016 pauzował z powodu kontuzji, to i jego styl jest – najkrócej rzecz ujmując – skuteczny. Zawsze odrobinę skuteczniejszy od stylu jego przeciwników, co prowadzi też do tego, że czasami wyrównanymi decyzjami pokonuje zawodników, których na papierze powinien był przeżuć, wypluć i rozdeptać.

Raphael Assuncao, który w Norfolk ubił Matthewa Lopeza, nie jest oczywiście tytanem medialnym – vide zaproszenie, jakie wystosował w kierunku Dillashawa po walce: „Musimy zrobić trylogię. Nie jestem szczególnie wygadany, ale myślę, że na to zapracowałem”. Pstrokaci powiedzą: „Nuda!”, ale ja słuchałem tego wyzwania z dużym sentymentem i uśmiechem na twarzy.

A to cofnięcie reki przed zadaniem ostatniego uderzenia?

https://twitter.com/Jonnyboy_6969/status/929560020806717440

Klasa. Aż się przypomina Lyoto Machida z walki z Markiem Munozem czy Mauricio Shogun Rua z potyczki z Jamesem Te Huną.

Raphael Assuncao może nigdy nie zasiądzie na tronie kategorii koguciej i z pewnością nigdy nie zostanie medialną gwiazdą – ale kontrast pomiędzy poziomem jego umiejętności a poziomem jego rozpoznawalności jest ogromny.

Brazylijscy żartownisie – Junior Albini i Marlon Moraes

Jakże krótka jest droga od „nadziei kategorii ciężkiej” – bo tu i ówdzie takimi słowami określany był Junior Albini – do „pośmiewiska”… Przekonał się o tym właśnie tenże Albini, który wczoraj w oktagonie zawstydził Dennisa Hallmanna.

Ba, w przeciwieństwie do Amerykanina Brazylijczyk popodwijał swoje Reebokowe spodenki na modłę Pampersów z własnej, nieprzymuszonej woli. Nic bowiem nie wiadomo, by przegrał jakikolwiek zakład, jak to miało miejsce w przypadku Hallmanna.

Oczywiście – gdyby pokonał Andreia Arlovskiego, wszystko zostałoby mu zapomniane, wybaczone, potraktowane jako świetny żart. Ale przegrał. Przegrał z zezującym po każdym celnym ciosie, będącym na ostatniej prostej Białorusinem. I przegrał w Pampersach.

https://twitter.com/Jonnyboy_6969/status/929575671478792192

No i chuj.

Z kolei inny Brazylijczyk, Marlon Moraes, który notabene pokazał się z bardzo dobrej strony w zwycięskim boju z Johnem Dodsonem, wywołał u mnie szczerą salwę śmiechu o tej czwartej rano, czy o której tam walczył nad ranem czasu polskiego. Chodzi mianowicie o wywiad, jakiego udzielił po walce, rzucając wyzwanie Jimmiemu Riverze.

Nie do końca wiem, co tak bardzo rozbawiło mnie w powyższej wypowiedzi byłego dominatora WSoF – należałoby poczynić jakąś grubszą analizę, na którą nie mam niestety czasu – ale poza charakterystyczną prezencją wizualno-wokalną Marlona Moraesa chyba chodzi głównie o dyrygenta-Jona Anika, który pomimo komizmu sytuacji zachował kamienną twarz, co z pewnością łatwe nie było.




Perfekcyjny showman Clay Guida

Podchodzę z dużą rezerwą do pojawiających się gdzieniegdzie opinii, jakoby 35-letni weteran Clay Guida dokonał jakiegoś wielkiego progresu po zasileniu szeregów Team Alpha Male, ale oddać mu trzeba, że nie dość, iż w ostatnich dwóch potyczkach wyglądał bardzo dobrze, to w sobotę w Norfolk wycisnął absolutnie wszystko, co było do wyciśnięcia z walki z Joe Lauzonem. Perfekcyjny wieczór.

Show zrobił już, swoim zwyczajem, na wejściu. Potem w nieco ponad minutę efektownie rozbił zaprawionego w bojach rywala, okazując mu następnie nie lada szacunek. Wszystko po to, by następnie obwieścić, że była to jego ostatnia w kontrakcie walka – i Bóg mi świadkiem, że gdy to mówił i zaczynał ściągać rękawice, sądziłem, że naprawdę zamierza zakończyć karierę tu i teraz – by potem w świetnej przemowie zaprosić Danę White’a do rozmowy nad nową umową, uzyskując jeszcze wielkie wsparcie rozgrzanych do czerwoności fanów.

Kapitalny wieczór dla Cieśli!

Żeński Khabib Nurmagomedov kategorii 115

Nie mam pojęcia, czy Tatiana Suarez może namieszać w kategorii słomkowej, bo zdecydowanie za wcześnie na formułowanie takich predykcji, ale trzeba jej oddać, że posiada swój unikalny – i miły dla oka – styl walki, fundując swoim rywalkom – tym razem niepokonanej Viviane Pereirze – prawdziwe zapaśniczo-parterowe piekło.

Zobaczymy, czy będzie w stanie pójść śladami wspomnianego Khabiba Nurmagomedova w kategorii lekkiej. Od strony technicznej Dagestańczyk jest oczywiście lata świetlne przed nią – jak i przed prawie każdym grapplerem w UFC – ale na pewno warto mieć Tatianę na oku. Jest duża, silna, ma dobrą kondycję, nie bawi się w stójkę, świetnie obala, kontroluje i obija.

*****

Dustin Poirier: „To była raczej kwestia złamanego człowieka – a nie złamanego żebra”

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button