Jannah Theme License is not validated, Go to the theme options page to validate the license, You need a single license for each domain name.
UFC

Mistrzowie zarządzania ryzykiem

Parafrazując Sun Tzu – zwyciężają ci, którzy wiedzą, kiedy ryzykować, a kiedy nie.

To truizm, ale mieszane sztuki walki są dyscypliną niezwykle wymagającą, w której jeden, drobny choćby błąd popełniony w zaplanowanej na jeno 15 minut walce przekreślić może miesiące przygotowań okupionych wylewanymi na treningach krwią, potem i łzami. Jakże kontrastuje to z wieloma innymi dyscyplinami, w których szansa na rehabilitację po słabym występie nadarza się już za kilka kolejnych dni, w najgorszym razie – za kilka tygodni. Fighterzy, doprowadzając swoje ciała do fizycznej perfekcji, poświęcając wiele tygodni na katorżnicze treningi, często z dala od rodziny, zmuszeni są do umiejętnego zarządzania ryzykiem, gdy wchodzą do klatki, by w ciągu kwadransa jak najlepiej zademonstrować to, co szlifowali przez ostatnie trzy miesiące – MMA nie jest bowiem dyscypliną skorą do wybaczania błędów. Nawet te najdrobniejsze stanowić mogą o przekreśleniu szans na lepsze jutro dla dopiero rozpoczynających karierę zawodników lub w okamgnieniu zniszczyć to, na co latami pracowali ci bardziej utytułowani. Awersja do ryzyka w MMA jest wszechobecna, czemu zresztą trudno się w wielu przypadkach dziwić.

Skończenia są jednak solą tego sportu – to właśnie na poddania i zwłaszcza spektakularne nokauty najbardziej czekają spragnieni emocji i akcji fani, a zawodnicy je dostarczający mogą liczyć na ich miłość i pieniądze oraz specjalne przywileje od promotorów. Jeśli jesteś finisherem, twoje notowania u wszystkich zainteresowanych dyscypliną wzrastają. Nie musisz nadrabiać gadką, nie musisz robić z siebie clowna lub zabijaki – nic nie przemawia skuteczniej niż pięści. Wszak właśnie efektownym nokautom i poddaniom mieszane sztuki walki zawdzięczają swoją stale rosnącą popularność – bez nich cały ten biznes przestałby się kręcić, a MMA oglądałaby garstka konserwatywnych fanów.

Finish him!

Fedor Emelianenko rzucał się do gardy parterowego wirtuoza Antonio Rodrigo Nogueiry i stamtąd, nic sobie nie robiąc z BJJ Brazylijczyka, zasypywał go gradem potężnych ciosów. W starciu z rewelacyjnym na ówczesne czasy zapaśnikiem Markiem Colemanem nie miał nic przeciwko temu, by znaleźć się w pozycji, z której najlepiej czuł się Amerykanin, ostatecznie poddając go z pleców. W walce będącej dla wielu fanów najlepszą w historii MMA chłodny jak lód Rosjanin ochoczo wdawał się w wymiany stójkowe z uchodzącym za najlepszego wówczas strikera w MMA, dysponującym dynamitem w obu nogach i pięściach Chorwatem Mirko CroCopem Filipovicem – i wychodził z nich z tarczą.

Takich obrazków w dzisiejszym MMA na najwyższym poziomie rozgrywkowym nie uświadczymy zbyt wielu, czasy nie kalkulujących Fedora, Wanderleia Silvy, Mauricio Ruy i kilku innych powoli odchodzą do lamusa, a w ich miejsce pojawiają się wyrachowani – momentami do bólu – stratedzy i taktycy. Naturalnie, tu i ówdzie spotkać możemy rodzynki, które dobrze rokują na przyszłość, zdając się mieć zarówno instynkt finishera, jak i umiejętności, by wcielić go w życie na najwyższym poziomie, ale z której strony by nie spojrzeć, trudno nie odnotować faktu, że wraz z rozwojem dyscypliny wzrosła też awersja do podejmowania ryzyka. W 2013 roku prawie 50% walk w UFC zostało rozstrzygniętych przez decyzje sędziowskie, podczas gdy w 2008 roku takich pojedynków było nieco ponad 30%, a w 2004 roku tylko niewiele ponad 25%. Pomimo tego, że trend ten w ostatnich latach się ustabilizował (w latach 2010-2012 decyzje stanowiły około 45% rozstrzygnięć), różnica między odleglejszymi latami nadal pozostaje spora. Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny i także tutaj możemy zidentyfikować kilka co najmniej powodów stojących za wzrastającą liczbą walk kończonych decyzjami w UFC.

Wzrastający poziom zawodników

Czasy, w których fighterzy specjalizowali się w jednej płaszczyźnie, pozostając relatywnie zielonymi w pozostałych, minęły bezpowrotnie. Teraz zawodnicy od początku trenują przekrojowo, są znacznie bardziej wszechstronni, a żadna płaszczyzna walki nie jest im obca. Poziom zdecydowanie się wyrównał, a w takich okolicznościach przyrody o skończenie – będące na ogół rezultatem dużej dysproporcji umiejętności w jednej płaszczyźnie – znacznie trudniej.

Specyfika dyscypliny

Wspominałem o tym wyżej – gdy zawodnicy przygotowują się do walki przez kilka miesięcy i mają świadomość, że najmniejszy choćby błąd w trakcie ledwie 15-minutowego seansu, w którym będą mogli zaprezentować szlifowane tak długo umiejętności, może mieć fatalne konsekwencje, trudno dziwić się, że dążenie do skończenia walk – które naznaczone jest koniecznością podejmowania zwiększonego ryzyka – nie jest szczególnie mocne.

Wysoka stawka

Nie jest wielkim sekretem, że łatwiej podejmować ryzyko, gdy ma się niewiele do stracenia. Teoretycznie zawodnik dopiero rozpoczynający przygodę w UFC, który marzy o tym, by na szczyt dotrzeć jak najszybciej, będzie znacznie bardziej skory do podejmowania ryzyka, niż wieloletni mistrz, który w każdej potyczce stawia na szali wszystkie swoje dotychczasowe osiągnięcia. Zawodnicy mający dużo do stracenia i niezbyt dużo do zyskania są mniej skorzy do stawiania wszystkiego na jedną kartę, jeśli sytuacja tego od nich nie wymaga – bo i po co? Mistrzowie bronią tego, co osiągnęli, nie atakują.

Defensywne nastawienie

Wiąże się to nieco z wzrastającym poziomem zawodników, ale warto uwzględnić defensywne nastawienie jako odrębny punkt. Wyobraź sobie, że mierzysz się z bardzo zachowawczo walczącym przeciwnikiem, który nie odsłania się w ataku, cały czas jest uważny, nie szarżuje bezsensownie, trzyma gardę. Jak duże ryzyko musisz podjąć, by skończyć takiego rywala przed czasem? Otóż – bardzo duże. Doskonałym przykładem może tu być Jose Aldo, który dzisiaj jest z całą pewnością znacznie lepszym zawodnikiem niż za czasów WEC, ale jego rywale (vide choćby Ricardo Lamas) walczą tak zachowawczo, że Brazylijczyk, aby ich skończyć przed czasem musiałby chyba wcielić się w rolę jeźdźca bez głowy. A nigdy tego nie zrobi, mając dużo do stracenia. Defensywne nastawienie rywali zmusza do podjęcia większego ryzyka w celu ich skończenia.

Kult zwycięstwa

Mawia się, że najważniejsze jest zwycięstwo, ale uznanie takiego podejścia za w pełni uzasadnione powoduje, iż musimy też zgodzić się z tezą, że cel uświęca środki. W opozycji do zawodników, o których wspomniałem przy okazji wysokiej stawki (chcących jak najszybciej wspiąć się na szczyt poprzez efektowne występy), znajdują się ci, którzy wybierają dłuższą, ale bezpieczniejszą drogę po chwałę – za wszelką cenę dążą do zwycięstw, choćby i po mało emocjonujących pojedynkach, słusznie poniekąd zakładając, że każda kolejna wiktoria przybliża ich do obranego celu. Pamiętać jednak muszą, że margines błędu dla nich, nudziarzy, jest znacznie mniejszy i jeden nieudany występ może drogo ich kosztować. Na ich stracie bowiem nikt szczególnie nie ucierpi.

Catenaccio w oktagonie

Mieszane sztuki walki – jako dyscyplina nadal bardzo młoda i dynamicznie się rozwijająca – mają już za sobą kilka zamkniętych rozdziałów dotyczących taktycznej wizji walki. W zamierzchłych czasach, gdy sport ten znajdował się w powijakach, triumfy święcili specjaliści od brazylijskiego Jiu-Jitsu skręcający w parterze przeciwników nieświadomych czyhającego tam niebezpieczeństwa. Następnie nadeszła era zapaśników, których umiejętności pozwalały im decydować o tym, gdzie toczyć będzie się pojedynek oraz były wystarczające, by zastopować ofensywne zapędy ekspertów od poddań. Wkrótce jednak i oni musieli ustąpić pola zawodnikom, którzy nie pozwalali się obalić, a w stójce nie było im równych. Obecna generacja fighterów cechuje się ogromną wszechstronnością – najlepsi świetnie radzą sobie w stójce, mają bardzo dobre zapasy i grę parterową.

Wraz ze zmianą najbardziej dominujących taktyk zmieniało się także podejście do ryzyka, a do walki wplatano coraz więcej aspektów taktycznych mających na celu wykorzystanie tych płaszczyzn pojedynku, w których dysproporcja umiejętności na korzyść naszego zawodnika jest największa. Wpływ na to miały, oczywiście, elementy, które wymieniam powyżej. MMA stało się dyscypliną, w której pojawiły się wielkie pieniądze, a te doprowadziły do tego, że za cenę wygranej z coraz mniejszym wstydem zaczęto poświęcać efektowność. Mieszane sztuki walki stały się poważnym biznesem, pracą, sposobem na życie dla całej masy zaangażowanych w nie osób – z zawodnikami na czele. Poziom akceptacji ryzyka na najwyższych poziomach, gdzie stawka jest zawrotnie wysoka, a porażka może mieć opłakane skutki, drastycznie zmalał. Coraz mniej elementów pozostawia się przypadkowi.

W tegorocznych 97 walkach w UFC zanotowano aż 62 rozstrzygnięcia przez decyzję, co stanowi prawie 64% wszystkich starć. Awersja do ryzyka zbiera coraz większe – nieporównywalne z żadnym poprzednim okresem – żniwa.

Wspomniany już Jose Aldo dominuje każdego kolejnego rywala, ale nie jest w stanie ich kończyć (z wyjątkiem kontuzjowanego Chan Sung Junga). Jak sam mówi, dzisiaj walczy nie mniej agresywnie niż to onegdaj bywało, ale defensywna postawa jego przeciwników uniemożliwia mu kończenie walk przed czasem. Jak wspominałem, im bardziej na obronie skupia się twój rywal, tym większe ryzyko musisz ponieść, by go skończyć. A im wyżej jesteś, tym więcej masz do stracenia. A im więcej masz do stracenia, tym mniejsza tolerancja ryzyka. I koło się zamyka.

Będący obecnie na emeryturze Georges Saint-Pierre od czasu porażki z Mattem Serrą zmienił się nie do poznania. W niemal całej późniejszej karierze w stójce korzystał przede wszystkim z do perfekcji opanowanego lewego prostego, obaleń i kontroli z góry. Jak wspominał po walce jego niegdysiejszy rywal Nick Diaz, Kanadyjczyk nawet w parterze pozostawał niesamowicie uważny, skupiając się przede wszystkim na kontroli i utrzymaniu dominujących pozycji, jednocześnie robiąc absolutne minimum, by sędzia walki nie podniósł. Każda ofensywa wyprowadzana była na pół gwizdka, by przypadkiem nie oddać dogodnej pozycji. Wbrew temu, GSP zawsze twierdził, że dąży do skończenia przeciwników przed czasem, bo takie były, są i będą oczekiwania względem najlepszych. Cóż innego bowiem mógł mówić?

Inny trenujący w Tristar Gym zawodnik, Rory MacDonald, jest w stanie poświęcić efektowność każdej walki dla zwycięstwa. Prowadząc na kartach sędziowskich, nie podejmuje niewielkiego – jak mogło się wydawać – ryzyka skończenia ledwie żywych BJ Penna czy Demiana Mai, zachowując ostrożność przy każdym wyprowadzanym ciosie. W starciu z biernym Jakiem Ellenbergerem robi to, co powinien robić zawodnik, dla którego priorytetem jest wygrywania – dźga Amerykanina przez całą walkę lewym prostym, pewnie zwyciężając na punkty.

Jeszcze inny zawodnik od Firasa Zahabiego, Francis Carmont, również stroni od ryzyka, skupiając się na kontrolowaniu – miast na obijaniu – bezradnego w parterze Costasa Philippou.

Alistair Overeem mimo wielu okazji nie decyduje się na podjęcie niewielkiego prawdopodobnie ryzyka i próbę skończenia wycieńczonego Franka Mira, tłumacząc, że chciał sprawdzić, jak spisze się jego kondycja ma dystansie trzech rund.

Ali Bagautinov, pewny zwycięstwa w końcówce walki z Johnem Linekerem, decyduje się na celebrację zwycięstwa w ostatnich sekundach pojedynku, nie podejmując najmniejszych choćby prób skończenia Brazylijczyka.

Benson Henderson ostatni raz rozstrzygnął pojedynek przed czasem w 2010 roku, gdy poddał Donalda Cerrone. Od tamtego momentu kolekcjonuje decyzje sędziowskie przedzielone porażką z Anthonym Pettisem.

Jake Shields od wielu walk wygrywał najmniejszym nakładem sił, choć akurat w jego przypadku prawdopodobnie oznaczało to jednocześnie maksimum jego możliwości. Passę zwycięstw przerwał mu ostatnio Hector Lombard, który po dominującej pierwszej rundzie w drugiej i trzeciej – prawdopodobnie z uwagi na niepewną kondycję i obawę o BJJ Amerykanina – raz po raz efektownie rzucał Shieldsem na deski tylko po to, by potem trochę na nim poleżeć.

Wreszcie Johny Hendricks, mając na siatce ledwie przytomnego Robbiego Lawlera w końcówce ostatniej rundy, idzie po obalenie, którym cementuje zwycięstwo na kartach sędziowskich.

Przykłady tego rodzaju można mnożyć bez końca. Jak podejść do takich zawodników? Czy podziwiać GSP za obnażanie słabości jego rywali i, z której strony by nie spojrzeć, dominujące – choć mało efektowne – zwycięstwa? Czy też ganić go za absolutną niechęć do podjęcia jakiegokolwiek większego ryzyka, by zdominowanych już rywali skończyć? A może jedno i drugie?

Mordowanie MMA

Bodajże Johan Cruyff był tym, który powiedział swego czasu, że Niemcy mordują prawdziwy futbol, prezentując jego najnudniejszą, a jednocześnie najskuteczniejszą odmianę. Wydaje się, że z podobnego ryzyka zagrażającego mieszanym sztukom walki doskonale zdaje sobie sprawę Dana White i cały sztab jego ludzi świadomy, iż – jak niedawno napisał dziennikarz Luke Thomasgdyby wszyscy walczyli jak Jose Aldo, MMA wyglądałoby jak BJJ z garstką pasjonatów je śledzących.

Sygnały wysyłane od jakiegoś czasu przez UFC nie pozostawiają wątpliwości, że efektowność jest czymś wysoce pożądanym w ośmiokątnej klatce. Zawodnicy, którzy dają prawdziwe show w oktagonie, otrzymują znacznie więcej szans – nawet mimo porażek – niż przysłowiowi nudziarze. Ci ostatni nie mogą natomiast liczyć na wyrozumiałość, nawet jeśli należą do czołówki dywizji – potknięcia Jona Fitcha i Yushina Okamiego zostały szybko wykorzystane przez UFC i obaj ci nie grzeszący efektownością w oktagonie zawodnicy pożegnali się z organizacją ku zdumieniu hardkorowych fanów. Stali się Chrystusami bezpiecznego – jakkolwiek kuriozalnie brzmi to w odniesieniu do sportu, w którym jeden zawodnik próbuje wyrządzić największą dozwoloną krzywdę drugiemu – MMA.

Od dawna istniejące bonusy oficjalne i nieoficjalne zachęcają zawodników do kończenia pojedynków przed czasem i efektownej walki, wychodząc naprzeciw niechęci fighterów do podejmowania ryzyka. Ostatnio wprowadzono również nagrodę w postaci motocykla Harley Davidson, który trafia w ręce wybranego przez fanów zawodnika spośród tych, którzy otrzymali bonus. Dana White zdecydowanie należy do grupy wyznawców teorii – często zdecydowanie bliższej fanom niż zawodnikom – że lepiej pięknie przegrywać niż zwyciężać w słabym stylu. Być może warto pójść o krok dalej i przyznawać bonusy pieniężne za każde rozstrzygnięcie walki przed czasem, a nie tylko te najefektowniejsze? Rozumiem jednak, że to oznaczałoby dodatkowe koszty ze strony UFC, więc być może należałoby to uczynić w powiązaniu z wysokością wynagrodzenia za zwycięstwo? Obniżamy ci wynagrodzenie podstawowe, ale jeśli skończysz rywala, zarobisz dwa razy więcej?

Inteligentnie i efektownie

Pomimo tego, że kunktatorstwo i wyrachowanie w oktagonie są coraz powszechniejsze, nadal znaleźć możemy kilka białych kruków, które rokują na przyszłość nadzwyczaj dobrze. Doskonale zdaję sobie sprawę, że White i spółka chcieliby mieć po kilku Abelów Trujillo i Diego Sanchezów w każdej dywizji, ale… nie miejmy jednak złudzeń, tego typu zawodnicy nie przekroczą pewnego poziomu, a niczym nieskrępowana agresja rzadko okazuje się skuteczna przeciwko rywalom z najwyższej półki.

Gilbert Melendez jednak w swojej ostatniej potyczce właśnie z Diego Sanchezem w perfekcyjny sposób zademonstrował tzw. brawl kontrolowany. Przyjął warunki, które zawsze proponuje w oktagonie swoim rywalom The Dream, zapewniając fanom nieprawdopodobnie efektowne wymiany – wymiany, które wyglądały spektakularnie, ale były przez zdecydowaną większość czasu absolutnie jednostronne. Nie mam wątpliwości, że El Nino przy swoich umiejętnościach technicznych mógł bezpiecznie i pewnie wypunktować Sancheza, ale nie zdecydował się na taką taktykę. Efektowna walka okazała się dla byłego mistrza Strikeforce doskonałą inwestycją – nie tylko przyniosła mu ona wielkie uznanie w oczach fanów i komentatorów, ale zapewniła doskonałą kartę przetargową w negocjacjach nad nowym kontraktem z UFC.

Nie oszukujmy się jednak, niewielu zawodników na najwyższym poziomie rozgrywkowym jest w stanie dawać walki, które określalibyśmy mianem spektakularnych. Do tego potrzeba wybornych umiejętności technicznych oraz atrybutów nie zawsze zależnych od zawodników. Mało który fighter bowiem pójdzie na szalone wymiany, nie mając przynajmniej solidnej szczęki. Ci nią obdarzeni mogą sobie, oczywiście, pozwolić na więcej, choć i ona nie gwarantuje sukcesów nawet w zestawie z ogromnym sercem do walki (Sanchez) czy nokautującym ciosem (Roy Nelson). Gdy na najwyższym poziomie nie starcza techniki, żaden atrybut nie pomoże.

Z drugiej strony, nie trzeba walczyć jak Gilbert Melendez z Diego Sanchezem, by porywać tłumy. Równie dobrze – chociaż jest to może i trudniejszym zadaniem niż wdawanie się w kontrolowaną bójkę – można kończyć rywali jak Anthony Pettis. Do tego jednak, obok wyższej niż przeciętna tolerancji ryzyka, potrzeba także niebywałych umiejętności i dużych pokładów kreatywności.

W UFC możemy znaleźć także kilku innych ciekawie zapowiadających się zawodników, którzy pozwalają dostrzec światełko nadziej w tunelu. Conor McGregor i jego zjawiskowy boks, Brandon Thatch i mordercze kolana, Edson Barboza i atomowa kopnięcia, Dennis Bermudez i niebywała agresja. Wszyscy oni biją się w sposób przykuwający uwagę fanów, ale też żaden z nich jeszcze nie walczył z czołowymi zawodnikami dywizji, żaden nie wdrapał się jeszcze na szczyt, z perspektywy którego ryzyko bolesnego upadku i awersja doń rosną do gargantuicznych rozmiarów, ograniczając ofensywne zapędy w oktagonie.

Również szerokiej czołówce mamy także przedstawicieli, którym daleko do asekuranctwa. Odrodzony Dong Hyun Kim, mający aż 27 na 29 zwycięstw przed czasem Carlos Condit, masakrujący rywali Matt Brown oraz TJ Grant. A to, oczywiście, nie wszyscy.

Odległość między przeciwnymi biegunami, na których znajdują się duety Diego Sanchez – Abel Trujillo oraz Georges Saint-Pierre – Rory MacDonald jest przeogromna i w dużej mierze uzależniona od wielu aspektów. Każdy na swój sposób zarządza ogromem ryzyka tak łatwo odnajdywanym w oktagonie, każdy ma inny zestaw umiejętności i cech psychofizycznych, które determinują jego styl walki. Ciężkoręcy, widząc naruszonego rywala, idą po nokaut, szklanoszczęcy dalej bezpiecznie go obijają, bezpieczniacy wykorzystują ten moment na obalenie, bo, przykładowo, w parterze czują się pewniej.

Poza Melendezem z ostatniej walki jednym z najfantastyczniejszych przykładów podjęcia ryzyka w ostatnich latach był pojedynek… Brendana Schauba z Mirko CroCopem. Po dwóch rundach Amerykanin nie mógł być pewnym zwycięstwa. W trzeciej sprowadził Chorwata do parteru, ale chwilę potem… wstał! A przecież wiemy doskonale, że Schaub to przede wszystkim grappler a Filipovic – striker. Decyzja o przeniesieniu walki do stójki opłaciła się i wkrótce Amerykanin świętował wygraną przez nokaut.

Przykład Brendana Schauba doskonale pokazuje, że ryzyko może się opłacać, a pozostawianie decyzji w rękach sędziów, zwłaszcza w wyrównanych starciach, nie jest najlepszym pomysłem. Z drugiej jednak strony masa nokautów i poddań na zawodnikach, którzy zanadto się odsłonili czy popełnili drobny acz opłakany w skutkach błąd, stanowi skuteczny straszak przed podejmowaniem zbyt dużego ryzyka w oktagonie. Zbyt duże, naturalnie, dla każdego fightera może oznaczać coś zupełnie innego.

Jak zarządzać ryzykiem

Seneka Młodszy powiedział, że w krytycznym położeniu trzeba się chwytać ryzykownych środków. Kiedy Jose Aldo znajdzie się w krytycznym położeniu? Czy teraz pozostanie mu już tylko bronienie tego, co wywalczył? W jakiej mierze za kunktatorski styl dysponujących przecież nieprzeciętnymi umiejętnościami zawodników odpowiadają ich rywale nie potrafiący zmusić ich do zaprzęgnięcia bardziej ryzykownych metod oktagonu?

Każdy zawodnik, rzecz jasna, ma prawo walczyć w sposób, jaki uznaje dla siebie za najodpowiedniejszy do osiągnięcia założonych celów. Podchodzę z wielkim szacunkiem do zawodników, którzy zwyciężają. Niebywałą wszak sztuką jest doprowadzanie przeciwników do całkowitej bezradności przy jednoczesnym pozostawaniu po bezpiecznej stronie – co możliwe jest tylko dzięki opanowaniu do perfekcji niezbędnych do takiej dominacji umiejętności. To maestria. Maestria zwyciężania.

Oglądając jednak w akcji bezkompromisowych finisherów dopiero rozpoczynających swoją krętą drogą na szczyty dostępne dla tak niewielu, odruchowo ściskam za nich kciuki. Przynajmniej do czasu, aż wdrapią się na zmieniające perspektywę wyżyny…

fot. Eric Bolte / USA TODAY Sports

Powiązane artykuły

Komentarze: 10

  1. Trochę smutne jest to, że coraz mniej jest szaleńców idących na wymiany – szczególnie, że to głównie stara gwardia, z małą ilością nowych twarzy. Postawa Rorego, GSP, czy Saffiedina pozostawia niesmak, czasem mocno dziwiąc.
    Nawiązując do Schauba – „to przede wszystkim grappler”. Nigdy bym tak nie pomyślał o Brendanie, dla mnie zawsze to był szybki zawodnik z mocną stójką, słabą szczęką i dobrym parterem. Coś mi umknęło? :)

  2. naiver nie dał się poddać ale przy okazji mordując jiu-jitsu. Nie to żebym się nie zgadzał, nazywanie go grapplerem nie stanowi dla mnie wielkiego problemu, ale od czasu tej walki zdecydowanie nie darzę go sympatią.

Dodaj komentarz

Back to top button