Jannah Theme License is not validated, Go to the theme options page to validate the license, You need a single license for each domain name.
UFC

Nowozelandzki twardziel, Romero jak Zidane i amerykański konfident – pięć wniosków po UFC 225

Gala UFC 225 w Chicago przeszła do historii – i zostanie na długo zapamiętana. Oto pięć najważniejszych z niej wniosków!

UFC 225 w Chicago spełniła wszystkie pokładanie w niej nadzieje – a przynajmniej moje. Niby o wyniku wszystkich walk karty głównej decydowali sędziowie, ale każda z nich miała w sobie to coś. Nawet starcie Holly Holm z australijskim potworem Megan Anderson czy freak fight CM Punka z Mike’iem Jacksonem.

Oto pięć najważniejszych wniosków po Chicago.

Robert Whittaker – mistrz o wielkim sercu i kruchym ciele

Nie byłem zdziwiony, gdy zapytany o Roberta Whittakera podczas konferencji prasowej po gali, Dana White odniósł się do Nowozelandczyka z pewnym dystansem, przypominając, że cholera wie, kiedy wróci do oktagonu, bo ponownie nabawił się kontuzji.

Problemy zdrowotne były prawdziwą zmorą Whittakera w ostatnim roku. A to uszkodził kolano, a to prawie zszedł po gronkowcu, a teraz pogruchotał rękę. Niby dopiero 27 lat na karku, ale Bobby Knuckles zaczyna się powoli sypać. Czy przeszkodzi to w jego karierze? Zobaczymy.




O ile jednak problemy zdrowotne uprzykrzają Nowozelandczykowi życie w przerwach między walkami, to gdy wchodzi do oktagonu, złamać skurwiela nie sposób. W pierwszej walce z Yoelem Romero już w 30 sekundzie Kubańczyk pogruchotał mu kolano – a jednak Robert Whittaker niewiele sobie z tego zrobił, ostatecznie kończąc z tarczą.

I nie inaczej było w sobotę w Chicago. Połamał prawą rękę już w pierwszej prawdopodobnie rundzie, a jednak walczył dalej jak lew. Wyprowadzanie prawicy ograniczył do minimum, ale nadrabiał lewicą i wszelkiego rodzaju kopnięciami na wszystkich poziomach – szczególnie na kolano Kubańczyka.

Gdy Żołnierz Boga posyłał go dwukrotnie na deski, Nowozelandczyk miał mnóstwo okazji, żeby grzecznie ułożyć się na boku i pozwolić sędziemu wykonać swoją robotę – i absolutnie nikt nie miałby o to do niego żadnych pretensji. Ani jednak myślał o poddaniu, demonstrując nieprawdopodobne serce do walki i niebywały charakter. A także niesłychaną stójkową aktywność – szczególnie, gdy wziąć pod uwagę jego stan zdrowia oraz charakterystykę rywala, z jakim się mierzył.

Robert to niebywale sympatyczny człowiek. Jego wywiady w australijskich podcastach to prawdziwe złoto. Miły, sympatyczny, ułożony, a zarazem szczery i zabawny. Dla fanów kolorowego MMA rodem z Dublina – oczywiście nudziarz. To jednak bez znaczenia – nie każdy musi być pozerem, który za pieniądze zrobi wszystko i nie każdy musi stawiać sobie za cel przeniesienia MMA do mainstreamu, gdzie już od dawna się zresztą znajduje.

Byle tylko zdrowie dopisywało.

Kubański fenomen wygrał wojnę, przegrał zawody sportowe

41 lat na karku, ponad 30 w zapasach. Poważne treningi w MMA? Od około pięciu lat. Wielu innych bije się zawodowo dłużej, a nadal po mniej udanych walkach tłumaczą, że próbują dogonić resztę.

Wielu duma nad tym, jakim zawodnikiem byłby Żołnierz Boga, gdyby zaczął przygodę z MMA wcześniej. Ba, sam Kubańczyk zadumał się w tym temacie podczas podcastu z Joe Roganem!

Równie dobrze można jednak spekulować, jak wspaniałym kompozytorem byłby Ludwig van Beethoven, gdyby nie zaczął tracić słuchu? Otóż, prawdopodobnie nie tak wybitnym. Albo jak wspaniałym zawodnikiem byłby Jose Aldo, gdyby nie spędził połowy życia w totalnej biedzie, zamiast tego szlifując formę w doskonałych warunkach? Otóż, prawdopodobnie o wiele gorszym.

Podobnie z Yoelem Romero. Lata spędzone na macie zapaśniczej stanowiło podwaliny pod to, co prezentuje w oktagonie dzisiaj. Fundamenty. Natomiast chęć wyciśnięcia maksimum z pozostałych mu niewielu lat sportowej kariery w MMA napędzała jego motywację. Wszystko, czym dzisiaj jest Żołnierz Boga, ma swoje korzenie w tym, kim był.

Czy gdyby zaczął bawić się MMA pięć czy dziesięć lat wcześniej, były większym potworem niż obecnie? Może tak. A może nie.




Jeśli chodzi natomiast o wojnę, jaką stoczył z Whittakerem… Jego taktyka nie mogła stanowić zaskoczenia dla nikogo, kto oglądał pierwszą walkę obu oraz potyczkę Kubańczyka z Luke’iem Rockholdem. Żołnierz Boga ograniczył drenujące kondycję próby zapaśnicze do absolutnego minimum, zamiast tego konserwując energię, aby pozostać groźnym do końca walki. Obrażenia oka, jakich doznał po drugiej rundzie, prawdopodobnie nieco pokrzyżowały mu plany – podobnie jak kontuzja ręki Whittakerowi. Od tamtego bowiem momentu Kubańczyk – prawdopodobnie obawiając się przerwania pojedynku przez lekarza – walczył agresywniej, nie tylko czając się na kontry, ale też chętniej inicjując własne ataki.

A klasyczna pozycja, z jakiej walczył? Tego się nie spodziewałem. W najważniejszej walce kariery Kubańczyk decyduje się na eksperymentalne klasyczne ustawienie! Mocno w ten sposób naraził się co prawda na niszczycielskie kopnięcia na kolano – jakim cudem po kilka z nich nadal chodził, pozostanie jego słodką tajemnicą (może skurczybyk podobnie jak Zinedine Zidane nie posiada więzadeł?) – ale też jego lewica dzięki temu była bliżej Nowozelandczyka.

A garda krzyżowa, którą stosował? Czy wariacja „filadelfijskiej skorupy„? A to wysokie kopnięcie, które położyłoby każdego średniego? W tej walce nie brakowało dramaturgii, niesamowitej techniki i nieludzkiej odporności.

https://twitter.com/streetfitebanch/status/1005930747348291584

Bóg jeden raczy wiedzieć, co dalej z Kubańczykiem. Nie zapominajmy, że na wagę wniósł w piątek 185,2 funta, czyli zmieścił się w limicie wagowym 99% walk w kategorii średniej. Jeśli jednak Żołnierz Boga za główny cel stawia sobie zdobycie złota, niewykluczone, że mimo wszystko może być o to łatwiej w kategorii półciężkiej. Tam co prawda musiałby stanąć naprzeciwko piekielnie skomplikowanego pod względem stylistycznym Alexandra Gustafssona, ale biorąc pod uwagę, że Daniel Cormier do 205 funtów już nie wróci, to prawdopodobnie tymże zwycięstwem ze Szwedem zapewniłby sobie wymarzony pas.

Colby Covington striggerował świat MMA

Nie jest żadnym sekretem, że za całą narracją medialną Colby’ego Covingtona stoi spec z WWE, którego nazwiska nie pomnę. Oddać jednak trzeba Amerykaninowi, że jest on prowadzony medialne bardzo spójnie i konsekwentnie. No, może tylko cieniem kładzie się na nim bumerang…

Nie ukrywam jednak, że sympatia, jaką Colby Covington ostatnimi czasy okazuje Donaldowi Trumpowi, nie zostawiając suchej nitki na jego jazgotliwych przeciwnikach politycznych i ideologicznych, trochę kradnie moje serce. Widać też, że jest do tej roli świetnie przygotowany, co potwierdził podczas konferencji prasowej po gali, gdy jeden z postępowych dziennikarzy stanął w obronie drużyny Philadelphia Eagles, przekonując, że wcale nie klękali oni podczas hymnu Stanów Zjednoczonych.

Oczywiście – gdzieś w głowie kołacze mi się pytanie, czy poparcie dla Donalda Trumpa nie jest przypadkiem tylko kolejnym chwytem promocyjnym Colby’ego Covingtona, który wie, że popierając urzędującego prezydenta zyska największy medialny rozgłos… Negatywny – ale co za różnica?

Przebieg pojedynku nie stanowił dla mnie jakiegoś wielkiego zaskoczenia. „Przewagi zapaśnicza, kondycyjna oraz gabarytowa Amerykanina okażą się decydujące” – pisałem w zapowiedzi. I tym razem się potwierdziło.

Amerykanin siedział na Brazylijczyku jak pitbul. Ba, wdawał się w masę ostrych wymian stójkowych, podchodząc do pięści dos Anjosa bez najmniejszego respektu. Owszem, terroryzował też rywala długimi fragmentami na siatce, ale był tam bardzo aktywny, atakując kolanami, łokciami, nieustannie pracując nad obaleniem.

Nie zostawił co prawda Brazylijczyka w kałuży krwi, jak zapowiadał, ale jednak oddać mu trzeba, że wszedł do oktagonu z morderczymi intencjami i rzeźnickim nastawieniem.




Pytacie, czy preferują konfidenta Covingtona, czy rasistę Woodleya? Nie pytacie? I tak odpowiem, bo nie mam tutaj żadnych wątpliwości. Podejście Woodleya do sportu, jego gierki, kłamstwa i kłamstewka, a przede wszystkim postępowe wartości, jakie sobie ceni, które w skrócie można określić mianem mocnej lewicy podlanej rasistowskim sosem, są znacznie bardziej odrażające od konfidenctwa – i to takiego, dodajmy, bardziej medialnego, nastawionego prawdopodobnie na wywołanie oburzenia, zrobienie szumu – Covingtona.

I nie mam żadnych wątpliwości, że Covington w starciu z niewidzianym w akcji od półtora roku, powracającym po kontuzji, nietrenującym w wolnym czasie – zamiast tego plotkującym w TMZ, mającym na karku 36 lat i słynącym z dramatycznej kondycji oraz toczenia z tegoż powodu walk w żółwim tempie Woodleyem będzie faworytem. Cel Colby’ego? Przetrwanie dwóch pierwszych rund, bo na więcej T-Wood paliwa miał nie będzie.

Curtis Blaydes – od nudziarza do rzeźnika w trzy łokcie

Cóż to była za niesamowita transformacja! Curtis Blaydes przez ponad dwie rundy wcielał się w rolę Jareda Rosholta, swoim wielkim cielskiem unieruchamiając Alistaira Overeema i tym samy wywołując gwizdy na trybunach – w swoim rodzinnymi mieście! Jednak trzema soczystymi łokciami w trzeciej rundzie z kompletnego nudziarza zmienił się w oktagonowego rzeźnika, który może rozpłatać czaszkę każdemu!

No, może poza Danielem Omielańczukiem.

Tak czy inaczej, jako że Polaka w szeregach UFC już nie ma, nie mam wątpliwości, że Razor może stanowić zagrożenie dla każdego zawodnika w kategorii ciężkiej – bo też każdego może przewrócić i przeleżeć. Zresztą nawet w stójce jego długie proste – a jest gigantem nawet jak na 265 funtów, co było dobrze widać na tle Holendra – nie są łatwe do uniknięcia.

Gwiazda Taia Tuivasy świeci jasno

Powiedziano kiedyś, że ktoś, kto nigdy nie śpiewa pod prysznicem, nie może być dobrym człowiekiem. W odniesieniu do MMA powiedziałbym natomiast, że ten, kto nie lubi Taia Tuivasy, nie może być dobrym człowiekiem. Ba, niewykluczone, że jest patologicznym zwyrodnialcem!

Tak poczciwego, sympatycznego i naturalnego zawodnika nie widziałem od lat. Owszem, znajdzie się wielu wspaniałych wojowników, którzy nie wpadli w nurt kolorowego MMA – i im też chwała! – ale 25-letni Australijczyk ma w sobie pewną magię. Wydaje mi się, że to mieszanka jego wyglądu, charakterystycznego poczucia humoru, naturalności oraz przede wszystkim dystansu do samego siebie.

Nie jestem typem fana, który zwraca uwagę na oprawę gali czy wyjścia zawodników do klatki. Podczas ceremonii otwarcia KSW robię sobie herbatę i niewiele bardziej interesują mnie wyjścia do oktagonu zawodników UFC. Ale to? Muzyka z Titanica, do której wychodził Tai Tuivasa?

Rewelacja! Z miejsca ląduje w moim Top 5, gdzieś w sąsiedztwie epickich wyjść Fedora Emelianenki, Alexa Oliveiry z tym jego brazylijskim popem czy Mauricio Ruy i Alistaira Overeema z ich techniawkami.

Sama walka? Piekielnie cenne doświadczenie dla Taia Tuivasy. Przyjął masę bomb, pokazał tytanową szczękę, nie przejmował się zakrwawioną i porozbijaną twarzą – a przede wszystkim udowodnił, że potrafi bić się przez piętnaście minut w mocnym tempie. Zaprocentuje w przyszłości.

Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że Tuivasa podchodzi do tematu całego tego mordobicia z ogromnym dystansem. Nie ma w nim ani krzty zadufania, przesadnej pewności siebie – czyli arogancji – ani niczego takiego. Wychodzi, żeby się napierdalać. Liczy, że wygra, wierzy, że wygra – ale wie, że jeden cios i sam może leżeć.

Czy to materiał na mistrza? Tego nie jestem pewien. Pewien natomiast jestem, że prędzej sczeznę niż przegapię nie tylko jakąkolwiek walkę Tuivasy, ale też jego wyjście do oktagonu.

Jednym zdaniem

  • Joe Rogan najpierw sugerujący, że walka CM Punka z Mike’iem Jacksonem została ustawiona, a potem rakiem się z tego wycofujący – bezcenne
  • CM Punk ma dziesięć razy większe serce do walki niż Popek Monster
  • Anthony Smith wyglądał jak milion dolarów w swoim debiucie w 205 funtach – co prawda za tło miał pół centa, ale jednak!

*****

UFC 225: Whittaker vs. Romero II – wyniki i relacja

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button