Jannah Theme License is not validated, Go to the theme options page to validate the license, You need a single license for each domain name.
Biznes MMA UFCUFC

Rudowłosy Goryl mierzy wysoko

Spektakularny nokaut na Jose Aldo to dopiero początek drogi Conora McGregora na szczyt.

Lubię zawodników, którzy nie rozumieją biznesu MMA. Którzy zatrzymali się na etapie kamienia łupanego – ale nie w aspekcie metod treningowych, co jeszcze niedawno zarzucał mającemu dzisiaj dwóch mistrzów, i być może trzeciego w drodze, klubowi American Kickboxing Academy Dana White – tylko w obszarze marketingu.

Rycerzy. Takim mianem chętnie ich określam, nawiązując do zapomnianych dzisiaj zasad honoru, dumy czy zwykłej przyzwoitości, które definiują, a przynajmniej definiować powinny, ramy poruszania się zawodników MMA w sferze medialnej. Wyznaczać granicę.

Rycerzy, którzy nie chcą – a może nie potrafią? – wyciągnąć wniosków z otaczającej ich rzeczywistości. Nie dostrzegają korzyści wynikających z płynnego poruszania się we wcale-nie-tak-skomplikowanych meandrach autopromocji w MMA. Zawodników, którzy zapewniają, że „przemawiają wyłącznie w oktagonie”, odrzucając możliwość rugania przeciwników i gloryfikowania samych siebie ponad miarę. Którzy nie wyznają zasady, że cel uświęca środki, strojąc się w odmienne pióra w zależności od sytuacji.

Może tego zresztą po prostu nie potrafią? Może nie starcza im zdolności oratorskich? Pewności siebie? Przekonania do swoich umiejętności sportowych, które są fundamentem medialnej pewności siebie? Może nawet i chcieliby, może wiedzę, że to droga do wielkich pieniędzy, ale brakuje im autopromotorskich szlifów? Wszystko to być może.

Cenię sobie jednak tych ciemnogrodzkich rycerzy. A im większy kontrast między tym, jak zachowują się w przed kamerami, a tym, jak prezentują się w oktagonie – tym lepiej. Dodaje im to pewnej magii.

Conor McGregor zawsze imponował mi umiejętnościami sportowymi. Widziałem w nim krzyżówkę, w najlepszym tego słowa znaczeniu, Andersona Silvy, Lyoto Machidy i Nicka Diaza. Płynne ruchy, zjawiskowa walka z kontry, pewność siebie i charakterność.

Irlandzki gwiazdor ma obsesję na punkcie balansu, ruchu. Zdaniem innego maga pracy na nogach, Dominicka Cruza, podejście McGregora to przyszłość sportu.

Podobało mi się, gdy w swoich występach przed kamerą koncentrował się na sobie. Opowiadał, jak wielki jest. Brzmiał naturalnie. Ociekał charyzmą. Był ponad innymi. Nie toczył walk z przeciwnikami, toczył je z samym sobą.

Nie pamiętam już, w którym dokładnie momencie środek ciężkości swojej medialnej kampanii zaczął przenosić na ubliżanie przeciwnikom, wychodząc z założenia, że krytyka rywali – chwilami, delikatnie rzecz ujmując, niezbyt wysublimowana i ocierająca się o dziecinadę – stanowić może doskonałe uzupełnienie autopromocji, będąc też fundamentem solidnego medialnego beefu.

Oczywiście w ramach biznesu. Nic osobistego. Często to podkreśla. Mruga do nas, fanów i dziennikarzy, okiem. A i tak to kupujemy, cytując jego wypowiedzi jedna po drugiej i deliberując nad nimi, jak gdyby rzeczywiście mówił, co myśli. Zapominamy, że „to tylko biznes”. Sentencje skrojone idealnie na potrzeby medialne.

Stał się człowiekiem dwóch twarzy. Tej codziennej, której szarzy zjadacze chleba nigdy nie poznają, oraz tej medialnej, po przybraniu której – wedle słów chociażby Donalda Cerrone, który miał okazję obcować z obiema – zmieniał się w krzykacza i zawadiakę.

„Chciałem być kimś innym przed kamerami. – powiedział niedawno Jon Jones, nawiązując do swojego ugrzecznionego wizerunku medialnego jeszcze sprzed walki z Danielem Cormierem. – Teraz jestem sobą.”

McGregor nie ma tego problemu. Ochoczo zmienia barwy w zależności od tego, jakie jest tło. Doskonały, chłodno kalkulujący aktor, który jak nikt oddziela sferę medialną od codziennej. Jedni uwielbiają go za tę umiejętność, wychodząc z założenia, że taki właśnie jest – przed kamerami taki, poza nimi inny. Inni z kolei zarzucają mu brak autentyczności, twierdząc, że bez względu na otoczenie „człowiek powinien być sobą”.

Żaden inny zawodnik nie polaryzuje światowej sceny MMA tak mocno, jak Conor McGregor. Jedni go kochają, inni nienawidzą. Oglądają – wszyscy. Jedni w poszukiwaniu potwierdzenia swojej nim fascynacji, drudzy z nadzieję na jego spektakularny upadek.

Z każdym kolejnym pojedynkiem jednak jego miłośnicy i nienawistnicy zbliżają się do siebie pod jednym względem – uznania jego klasy sportowej.

Na początku, gdy Irlandczyk dopiero rozpoczynał swoją przygodę w największej organizacji MMA na świecie, jeszcze i ta kwestia ich różniła, ale każdym kolejnym występem pozbawiał tych drugich, źle mu życzących, złudzeń i… nadziei? Dziś już nikt o zdrowych zmysłach – może poza kompletnymi ignorantami zaklinającymi rzeczywistość – nie może kwestionować jego sportowej klasy.

Niby wszystko to już wcześniej widzieliśmy, bo za swoich najlepszych lat i Anderson Silva zdumiewał płynnością swoich ruchów, i Lyoto Machida zachwycał spektakularnymi kontrami, a Nick Diaz brylował w oktagonowych prowokacjach. Jednak medialny wizerunek McGregora – a więc jedyna, ale jakże wielka kość niezgody między obiema zwaśnionymi grupami, fanami i krytykami Irlandczyka – stanowi jedyne w swoim rodzaju uzupełnienie jego oktagonowej maestrii.

Jak wspominałem wcześniej, uwielbiam, gdy istnieje przepaść między tym, jak dany zawodnik zachowuje się poza klatką i tym, co robi po gongu rozpoczynającym walkę. Im większa rzeczona przepaść, tym lepiej. Cichy, skromny poza klatką, bestia rozszarpująca rywali w niej. To działa na wyobraźnię. Idealnie obrazuje łacińską sentencję Res, no verba, co wykłada się jako Czyny, nie słowa.

W przypadku reprezentanta SBG jest zupełnie inaczej, co nie znaczy jednak, że mniej magicznie. Poprzedni wielki mówca, Chael Sonnen, w klatce był nudziarzem. Był zwyczajny. Inny człowiek, inna osobowość, inna maska. Znacznie mniej atrakcyjna sportowo niż ta, którą zakładał przed kamerami poza oktagonem. Tego samego nie da się natomiast powiedzieć o McGregorze, który po zamknięciu się drzwi klatki pozostaje tym samym prowokatorem, jakim jest wcześniej. Walka to dla niego zwieńczenie medialnych przygotowań artyleryjskich. Decydująca kanonada ruchów i słów. Mieszanka piekielnie efektowna, obok której nie da się przejść obojętnie.

Daleko mi do radości z powodu zwycięstwa Irlandczyka nad Jose Aldo podczas UFC 194 w walce, na którą cały świat wyczekiwał od wielu, wielu miesięcy.

„Przewidziałem ten cios. Mówiłem, że prawa ręka wpędzi go w kłopoty, bo wychyla się wtedy. Ma tę moc, tę siłę, to „arrrgh”. A ja wtedy „pyk” i uderzam. Mówiłem, że uchylę się i ustrzelę go lewą ręką.” – powiedział Conor McGregor po pojedynku.

Czuję potworny niedosyt. Nie tyle rezultatem, a raczej tym, że obaj – Brazylijczyk swoim szaleństwem, a Irlandczyk swoim geniuszem – nie dali nam obejrzeć tej walki dłużej. Nie dowiemy się, czy McGregor byłby w stanie blokować lowkingi Aldo, jak ten ostatni radziłby sobie z inicjującymi krosami Irlandczyka, czy zapasy byłego już mistrza sprawdziłyby się w konfrontacji z Conorem?

mcgregor_aldo2

Jose Aldo na trzynaście sekund przed egzekucją, po której jego notowania poszybują na łeb, na szyję, podczas gdy Irlandczyk stanie u bram nieba. Fot. Brandon Magnus / ZUFFA

Żałuję, bo poświęciłem masę pracy i czasu na to, aby spróbować na te i wiele innych pytań znaleźć odpowiedzi, pisząc analizę tego pojedynku. Sądziłem, że Brazylijczyk okiełzna swoje emocje, a przynajmniej, że nie da im ujścia już w pierwszej akcji pojedynku, atakując techniką, jaką nie atakował nigdy, by ostatecznie skończyć na deskach, w objęciach sędziego, ledwie 13 sekund po rozpoczęciu pojedynku.

Trener Conora McGregora, John Kavanagh, stwierdził kiedyś, że jego zawodnicy albo zwyciężają, albo się uczą. Czy Jose Aldo i jego sztab wyciągną naukę z porażki i pójdą śladami Maxa Holloway’a i Dustina Poiriera, dla których przegrana z Irlandczykiem nie była końcem ale początkiem?

Smutno było oglądać upadek wielkiego mistrza, co przyznał nawet McGregor, gdy biznesowe porachunki miał już za sobą i mógł pokazać ludzkątwarz. Podobnie było z Andersonem Silvą czy Rondą Rousey, gdy spadali z piedestału. Nawet jeśli ktoś nie sympatyzował – że tak delikatnie to określę – z Rowdy czy Pająkiem, nie sądzę, aby dziką satysfakcję sprawiało mu ciągłe oglądanie nokautów, jakie im fundowano. W końcu przychodzi refleksja i najzwyczajniej w świecie człowiekowi żal jest nieszczęśliwców, którzy spadają z tak wysokiego konia, upokorzeni, załamani, rozbici.

Jak na mistrza i dumnego człowieka przystało, Aldo już w oktagonie zapowiedział chęć natychmiastowego rewanżu, o co zaapelował raz jeszcze w wywiadzie po swoim powrocie do Brazylii. Nie zaszył się gdzieś w kącie, niedostępny dla mediów, jak uczyniła kilka tygodni temu Ronda Rousey. Pewnikiem jednak wydaje się, że nie stanie się zadość jego prośbie, bo od dawna włodarzom UFC nie jest po drodze z niemedialnym Brazylijczykiem, który większość walk wygrywa decyzjami, narzeka na wynagrodzenie i krytykuje umowę z Reebokiem.

aldo_mendes

Nieco ponad rok temu, przed swoją drugą walką, byli u szczytu. Dziś karta się odwróciła. Jose Aldo i Chad Mendes.

Czy zatem Dana White, Lorenzo Fertitta i Frank III Fertitta nie posiadali się z radości, gdy nieprzytomny Brazylijczyk z gruchotem padał na deski oktagonu w Las Vegas po perfekcyjnej kontrze Irlandczyka, która zakończyła jego wieloletnie panowanie? Być może. Ale to nic pewnego.

McGregor nigdy nie ukrywał, że cele, jakie stawia przed sobą w UFC, daleko wykraczają poza to, do czego dążą inni zawodnicy. Żeglując po morzu fantazji, w swoich wypowiedziach wielokrotnie wspominał, że nie jest pracownikiem UFC – jest partnerem biznesowym. Określał i nadal określa się mianem władcy liczb, rekordów. Podkreślał, że nikt inny nie przynosi organizacji takich korzyści. Możemy zrzucić to na karb jego nieumiarkowania w gadulstwie, ale akurat w tym wypadku, w tej retoryce dostrzegam drugie dno. Staranne ułożenie mocnych fundamentów pod prawdziwą batalię biznesową, której areną nie będzie oktagon, a jeden z pokoi siedziby ZUFFU. W której jego rywalem – a może partnerem? – nie będzie starający się zranić go zawodnik, ale najwyższy szczebel kierownictwa giganta z Las Vegas.

Niewykluczone bowiem, że pod swoimi skrzydłami UFC wyhodowało sobie prawdziwego potwora. Takiego, którego nie da się okiełznać medialnie, jak to czyniono wielokrotnie z innymi niepokornym zawodnikami. Takiego, który w swojej talii dysponuje kartami, jakimi w biznesowych rozgrywkach z ZUFFĄ nie dysponował wcześniej żaden inny gracz. Takiego, za którym stoją liczby.

Jego pozycja w organizacji już wcześniej była bardzo mocna. Jednak teraz, gdy na UFC 194 bajecznie rozprawił się z niekwestionowanym mistrzem – wynosząc swoje sportowe notowania na nowe poziomy – i pobił rekordy wpływów z bramki oraz frekwencji – potwierdzając swoją medialną siłę – otwierają się przed nim nowe możliwości.

Frank Fertitta ciska pasem mistrzowskim w reakcji na zwycięstwo Conora McGregora. Raczej bez entuzjazmu.

Dość powiedzieć, że po raz kolejny Notorious nie założył koszulki Reeboka po zwycięstwie, nawet wywiadu w FOX Sports udzielając z odsłoniętym torsem. Nie pojawił się wspólnie z innymi zawodnikami na konferencji prasowej po gali – dla niego przygotowano bowiem osobną, którą zresztą sam poprowadził, przemawiając w imieniu UFC i wcielając się w medialnie atrakcyjniejszą, świeższą wersję Dany White’a. White’a, który na tejże konferencji prasowej, po przecież jednej z największych gal historii organizacji, nie raczył się pojawić. White’a, który w oktagonie po zwycięstwie swojego, jak mogłoby się wydawać – pupila, minę miał nieszczególnie tęgą.

mcgregor_31

Kiedy ponownie zobaczymy Conoa McGregora na miejscu Dany White’a?

Sternik UFC, który od dawien dawna ustawiał swoich zawodników po kątach, na pytanie o to, co dalej z McGregorem, odpowiada nieśmiało: „Zobaczymy, co zdecyduje”. Wreszcie na swoim Twitterze potwierdza – w myśl zasady, by wierzyć tylko zdementowanym plotkom – biznesowe rozgrywki z rudowłosym gwiazdorem.

Za ostatnie dwie potyczki, tę z Chadem Mendesem oraz Jose Aldo, Irlandczyk otrzymał po pół miliona dolarów. Oficjalnie. Wieść gminna niesie, że teraz domaga się 20 milionów za walkę. To już poważna kwota. Jak na standardy MMA – pionierska. Czy włodarze UFC zechcą podzielić się z Irlandczykiem tak dużą częścią tortu? Jeśli weźmiemy pod uwagę, że na numerowanej gali, która sprzeda milion subskrypcji PPV, zarabiają, mniej więcej, po zsumowaniu wszystkich wpływów, około 60-80 milionów dolarów, czy pozwolą McGregorowi uszczknąć tak pokaźny procent? Czy też wdadzą się z nim w batalię?

„Usiądę i poczekam.” – mówi charakterny Irlandczyk – „Nie zamierzam podejmować decyzji w pośpiechu. Mam opcje i podejmę decyzje. Czuję, że wywalczyłem sobie prawo do podejmowania decyzji.”

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button